wtorek, 15 października 2013

BOSS - Karelski Pies na Niedźwiedzie


BOSS - to czteroletni pies, syn APELA  i Tajgi, o mocnej budowie ciała, i wielkim instynkcie łowieckim. Wzrost 61 cm, waga 32 kg, pomimo mocnych gabarytów bardzo zwrotny, szybki i wytrwały w biegu. Potrafi ścigać zwierzynę nawet przez  kilka godzin. Zawzięty na borsuki, wchodzi w bezpośredni kontakt , zdarzyło się nawet, że dwukrotnie doprowadził do zdławienia borsuka bez pomocy myśliwego. Jednak takie poczynania kończą się czasem obrażeniami ciała,  i nie tylko od borsuka ale szczególnie od dzików. Odważny i pewny siebie w ferworze walki naraża się na szable odyńców, na początku nie robi to na nim większego wrażenia, lecz jeszcze bardziej się nakręca. Po zadanych ciosach staje się bardziej zawzięty i traci kontrolę nad własnym bezpieczeństwem. Podczas popołudniowego polowania na dziki doszło do dziwnego zdarzenia. Psy ruszyły pojedynka o b. dużej wadze około 200 kg, który odcinając się i strasząc wciągał je coraz to w bardziej gęste zagajniki. Zawzięte ujadanie psów, łamiące się gałęzie łozin i krzaków informowały mnie o zajadłej walce i o sile przeciwnika. Po ok. 1 godzinie zmagań miałem nadzieję, że psy odpuszczą, tak się jednak nie stało. Na czele sfory przewodził oczywiście BOSS  a jego głośne szczekanie informowało o rosnącym napięciu na linii psy - dzik. Wyraźnie słychać było odgłosy walki, charczenie psów podczas brania tj.( dobierania się do  jego zadu). Gromkie ujadanie stawało się coraz cichsze i coraz to w dalszej odległości. Momentami słychać było popiskiwanie psów atakowanych przez dzika. Jak się okazało później  na wskutek zadawanych ran. Cała akcja oddalała się ode mnie i nie byłem w stanie dotrzeć na miejsce pomimo, że przemieszczałem się bardzo szybko, nasłuchując tylko od czasu do czasu, czy w dobrym kierunku zmierzam. Po pewnym czasie wszystko zamilkło a ja próżno wsłuchiwałem się w odgłosy lasu. Niewiadomym było czy akcja  jeszcze trwa czy przeniosła się w inny rewir łowiska.  Wyczekiwałem kilkadziesiąt minut na jakiś odgłos, sygnał, który pozwoliłby mi analizować co się dalej dzieje. Myśli moje wędrowały w różnych kierunkach,  może go dopadły i nie ma kto głosić, a może są już okaleczone i nie są w stanie o własnych siłach wrócić. Psy nie wracały a ja zaniepokojony ich losem nie mogłem sobie wybaczyć, że  nie przewidziałem czym może skończyć się puszczenie kilku psów na pojedynka w pobliżu młodników porośniętych jeżynami. Przecież w tym rewirze mieszkał stary odyniec od kilkunastu lat, o potężnych rozmiarach masy ciała i doskonale zaznajomiony z topografią terenu. Znał każdą ścieżkę, przesmyk i miejsca niedostępne, porośnięte tarniną i chaszczami. Na pewno psy  na niego natrafiły a nie na watahę, nie było słychać rechtania, a oszczekiwanie dochodziło tylko z jednego miejsca a nie kilku miejsc na raz jak to może mieć miejsce w przypadku spotkania z watahą dzików. Zmęczony tą sytuacją wróciłem do auta i odczekałem jeszcze długą chwilę. Psów nadal nie było, więc zaniepokojony ich nieobecnością postanowiłem podjechać autem w głąb lasu i się rozejrzeć. Gdy byłem w pobliżu 4 sąsiadujących niemalże ze sobą młodników odnalazłem jednego psa, wracał zmęczony drogą więc zabrałem go do auta  i dalej kontynuowałem poszukiwania.  Przejechałem kilka dróg i zakątków lasu ale pozostałych psów nigdzie nie było, wysiadałem kilka krotnie z auta i gwizdkiem próbowałem je przywołać, ale bez skutecznie. Zrobiło się już bardzo późno więc postanowiłem wrócić do domu bo rano trzeba jechać do pracy. Po kilku godzinach snu pojechałem do pracy a za mnie  do lasu pojechał syn Miłosz i odnalazł kolejnego psa jak wracał leśnym duktem w pobliżu miejsca, gdzie poprzedniego wieczoru stało auto terenowe a  na obrzeżach lasu spotkał drugiego Karela. Dwa psy zostało odzyskane ale los pozostałych nadal był nie znany. Po powrocie z pracy od razu pojechałem na dalsze poszukiwania. Dojeżdżając do skraju lasu spostrzegłem jak ponad  ścianą  lasu coś się porusza niezdarnie. Był to kolejny pies strasznie zmęczony , ledwie słaniał się na nogach i dziwnie zachowywał. Gdy udało mi się do niego dotrzeć okazało się, że ma głębokie rany na zadzie, więc może być  osłabiony krwawieniem z ran. Zabrałem go na zabudowaną pakę auta i pojechałem dalej z małą nadzieją, że znajdę następnego jeszcze może żywego. Nie mogłem za długo pozostać w łowisku z uwagi na stan odnalezionego psa więc zawiozłem do miejscowego weta, żeby opatrzył, pozszywał i podał coś na wzmocnienie psu. Po powrocie z lecznicy pojechałem jeszcze raz do lasu na poszukiwanie ostatniego psa. Do pomocy pojechał ze mną Mateusz, właśnie wrócił z pracy,  który jest myśliwym i zna dobrze ten las. Objechaliśmy autem wszystkie możliwe drogi leśne i ani śladu, nie pomogło też nawoływanie gwizdkiem, po kila razy jeździliśmy po tych drogach które prowadziły z najbardziej zgęszczonych części lasu. Rozpoczęliśmy poszukiwania piesze  i też bez skutku. Zrobiło się już bardzo ciemno tylko śnieg dawał lekkie podbicie światła, więc postanowiliśmy wyjechać z lasu i pojechać obrzeżami, żeby odczytać ślady czy nie poszedł gdzieś do wsi czy na inny teren. Na skraju lasu  przy kolejnym młodniku znajdowały się zabudowania, pomyślałem  może tam się zagonił, bo często dziki zalegały w tym młodniku, ale też go nie było więc wracaliśmy załamani tą sytuacją i rozważali co mogło mu się przydarzyć ? Na pewno nic dobrego skoro ten, który został wcześniej odnaleziony z ciętymi ranami na zadzie, ledwie się na nogach trzymał. Domniemywaliśmy, że mógł zostać śmiertelnie rozpruty i nawet ciężko będzie go odnaleźć. Po chwili Mateo zauważył w lusterku bocznym auta,  że coś biegnie za nami drogą. Natychmiast zatrzymałem  pojazd,  Jaka ogromna radość  nastała gdy okazało się, że to BOSS, dobiegł do samochodu, wydawał się uradowany naszym widokiem, na pierwszy rzut oka niczego nie zauważyliśmy, właściwie zrobiło się już ciemno. Otworzyłem dolną i górną klapę zabudowanej paki Mitsubishi L 200, żeby wskoczył  i można było w końcu jechać do domu. Jednak pies miał problem aby sam wskoczyć do auta, spierał się o dolną klapę , próbował wskoczyć ale  nie dawał rady się odbić od śniegu. Pomyślałem, że na pewno musi być bardzo zmęczony  skoro nie może wskoczyć,   wcześniej zawsze robił to z rozbiegu bez najmniejszego wysiłku a nawet potrafił wskoczyć przy otwartej tylko górnej części klapy tylnej. Nachyliłem się i złapałem za tylne kończyny, żeby pomóc ale ten warknął na mnie  i zaczął się dziwnie zachowywać. Spostrzegłem, że lewa tylna kończyna jest zakrwawiona i pies bezwładnie trzyma ją w powietrzu.  Jeszcze raz uchwyciłem psa , tym razem za inne części ciała i pomogłem wejść na pakę auta. Było już bardzo ciemno, więc  zaświeciłem latarką i próbowałem obejrzeć nogę, pies się wzbraniał. Okazało się że ma ucięte całkowicie ścięgno Achillesa i stopa nie funkcjonuje tylko bezwładnie zwisa. Natychmiast udałem się do miejscowej lecznicy dla zwierząt. Dochodziła godzina 22.00  lekarz wet. ucinał już drzemkę.  Obudziłem go telefonem komórkowym, znałem nr jego telefonu ponieważ współpracujemy czasem zawodowo. Obejrzał pieska i powiedział, że on nie jest w stanie udzielić fachowej pomocy,  oznajmił ze do tego zabiegu wskazany  jest sprzęt profesjonalny i odpowiednio wyposażony gabinet. Stwierdził, że nie jest w stanie w tych warunkach podjąć się tak skomplikowanego zabiegu i zaproponował, żebym szukał pomocy w specjalistycznej klinice. Ponadto zauważył od wewnętrznej strony uda głęboko  cięte rany szablami odyńca. Pocieszył mnie, że pies miał dużo szczęścia, że dzik nie uszkodził mu tętnicy żylnej bo już by się wykrwawił do tej pory. Dodatkowo jakieś płytkie cięcie na przedniej łapie się okazało. Wszystko to przemawiało, żeby jak najszybciej udać się do specjalistycznej kliniki. Zrobiło się już bardzo późno ok. 23.30 zaspany lekarz, powolne oględziny , próba podciągnięcia ścięgna  i połączenia ze sobą po to aby stwierdzić, że nie jest w stanie pomóc. To wszystko jeszcze bardziej mnie niepokoiło i obciążało psychicznie że nie potrafię pomóc psu  a przecież tak się stało dla tego, że to on bardzo a może za bardzo chciał mi pomóc. Po drodze zajechałem do domu i szybko na komputerze wyszukałem najbliższej placówki gdzie 24h/ dobę jest czynne i zapytałem, czy podejmą się tego typu operacji. Wyskoczyła mi nazwa LCMZ w Lublinie i Instytut Przyrodniczy w Lublinie. Próbowałem się skontaktować z Instytutem Przyrodniczym z chirurgią  bo LCMZ znałem tylko ze słyszenia. Nikt nie odbierał, więc ostatnią desko ratunku było Lubelskie Centrum Małych Zwierząt na ulicy Stewczyka w Lublinie. Tam szybko nawiązałem kontakt z lekarzem, który oznajmił mi,  że jest w stanie wykonać rekonstrukcję ścięgna a psa należy dostarczyć jak najszybciej. Sam też uznałem , że sprawa nie cierpi zwłoki więc pomyślałem, że szybciej będzie jak psa z samochodu terenowego przeniosę do combiaka osobowego i pocisnę do Lublina. Jak pomyślałem tak też zrobiłem, za kierownicą usiadł syn Mateusz a ja opiekowałem się psem. Gdy tylko przekroczyliśmy granice naszego obwodu    ( bo ja mieszkam poza obwodem) doszłoby o mały włos do kolizji z chmarą jeleni. Cztery łanie i piękny samiec- byk wtargnęły na ośnieżoną jezdnię, ledwie udało się wyhamować autem. Pomyślałem co to może oznaczać, zwierzyna sama na siłę pcha się pod myśliwych?? Ale nie czas i pora o tym myśleć więc ciśniemy ile tylko warunki pogodowe pozwolą. W połowie drogi do Lublina mijaliśmy czynną całodobowo stację paliw, rutynowo zapytałem syna czy nie trzeba zatankować auta, odpowiedział szkoda czasu, zatankujemy w Lublinie jak widomo będzie co dalej z psem . Ja ostatnio nie jeździłem combiakiem więc nie miałem pojęcia ile jest w zbiorniku paliwa.  No i jak na nieszczęście na obrzeżach Lublina podczas jazdy pod wzniesienie samochód szarpnął a po chwili zaczął tracić szybkość. W pewnym momencie się zatrzymał i rzucił palenie. Godzina 1.0  w nocy,  do najbliższej stacji ok 1,5 km.  Żeby nie blokować jezdni musieliśmy pchać  samochód po śliskiej nawierzchni pod wzniesienie na odległość ok 100 m. Po chwili wydawało się to niemal nie możliwe. Jednak po krótkim odpoczynku resztkami sił dopchaliśmy auto do zatoczki na wzniesieniu. Nogi zrobiły się jak z waty a płuca dyndały jak na agrafce.  Myśli nie dawały spokoju , że w aucie jest pacjent, który wymaga natychmiastowej pomocy a w klinice czeka na niego lekarz, który prosił o określenie godziny o której pojawie się z psem, żeby mógł go osobiście przyjąć i obejrzeć. Ogarnęło mnie zwątpienie, analizując  pomyślałem najpierw jelenie mało nas nie stratowały, teraz auto odmówiło posłuszeństwa, nie miałem wątpliwości ,że to susza w zbiorniku paliwowym była przyczyna zatrzymania się auta. Tak to jest jak wszyscy domownicy łapią pojazd na swoje potrzeby a nie pamiętają, żeby od czasu do czasu zajechać na stację paliw aby zatankować.  Nagle pojawiła się nadzieja, gdy zobaczyłem pojemnik 5 litrowy po płynie do spryskiwacza szyb  na tylnym siedzeniu. Będzie opóźnienie ale może się uda uruchomić autko. Miałem jednak obawy czy odpali bo, gdy silnik zgasł podczas jazdy wielokrotnie były robione próby ponownego uruchomienia i akumulator został poważnie osłabiony. Mateo skoczył pieszo po benzynę a ja pilnowałem auta i psa. Czas się dłużył ale nieoczekiwanie szybko pojawił się Mat z pojemnikiem benzyny. Po uzupełnieniu zbiornika obawy się potwierdziły. Zanim zassał silnik paliwem akumulator już nie dawał rady pokręcić. Została jedyna opcja odpalić ze  spychu, tylko czy koła dadzą radę zakręcić bo jest ślisko i czy z wtryskiwaczami nic się nie stało złego? Po dobrym rozbiegu, koła złapały czarnego asfaltu a silnik zajarał jak stary. Mateo zrobił rundkę i zawrócił po mnie. Dosiadłem się do auta i po wielkich przebojach dotarliśmy do Centrum Małych Zwierząt.
Tam diagnoza, wyniki badań laboratoryjnych i pozostawienie psa  na dobę w celu wykonania zabiegu. Opłaciłem z góry zgodnie z obowiązującymi stawkami za pobyt i zabieg kilka set zł plus leki do stosowania w domu przez 10 dni za kwotę ponad 250 zł a po 3 dniach na kontrole a później  jak nic się nie będzie działo niepokojącego na kontrolę za 10 dni. Zabieg się udał, pacjent wytrzymał, zaplanowana kontrola za 10 dni musiała odbyć się wcześniej, ze względu że pies na ósmy dzień zaczął zrywać opatrunek z nogi, natychmiast udałem się do kliniki. Podczas wizyty okazało się, że wdarła się martwica skóry i trzeba kupić specjalne plastry w aptece, to może uda się zatrzymać postepowanie choroby. Zabrany przez lekarza na salę zabiegową poszedł podpierając się zagipsowaną nogą. Gdy wróciłem z apteki z plastrami lekarz miał dla mnie złą nowinę.  Oznajmił, że musiałem zaniedbać zmianę opatrunku i stąd ta martwica a ponadto  ścięgno się rozlazło i nie trzyma potrzebna będzie kolejna operacja za którą muszę zapłacić. Strasznie mnie to poruszyło, bo przedstawiana mi teoria nie była adekwatna do sytuacji, sugerowano mi, że pies moczem zamoczył sobie opatrunek pod gipsem  i stąd powstały odparzenia i martwica skóry. Więc dla czego ścięgno się rozlazło zapytałem a poza tym w jaki sposób mógł sobie to zrobić skoro gips sięgał prawie do pachwiny. Owszem gdyby chodziło o przednią łapę to normalne, że mógł sobie zalać podczas oddawania moczu ale tylna nie , to nie możliwe, gips sięgał daleko za siusiaka. Niemniej jednak musiałem podjąć decyzję czy mają zrobić drugi zabieg  rekonstrukcji i połączenia ścięgna. Oczywiście za odpłatnością z mojej strony. Gdy tak dyskutowaliśmy pies leżał na stole a ktoś z personelu się nim opiekował. Nagle z nogi psa wytrysnęła duża ilość materii w postaci ropnej.  Zapytałem co to jest, skąd wzięła się wewnątrz zaszytej rany materia ?? Starałem się przekonać lekarza, że powstał stan zapalny i to spowodowało, że połączenie ścięgna puściło a materia nie mogła odpłynąć z rany zamoczyła gips i skórę na nodze.. Lekarz przestał zbytnio dyskutować i zaproponował o 50% zniżkę za II zabieg. Ja przypomniałem chwilę w której w obecności Mateusza dawał gwarancję powodzenia zabiegu i że pies będzie normalnie chodził na tej kończynie. Stwierdziłem, że kaleką to on już był za darmo bez ich pomocy a ja zapłaciłem za to że będzie chodził a nie żeby nadal był kaleką. Kwestia finansowa odeszła jakby na dalszy plan, musiałem wyrazić zgodę na wykonanie zabiegu i na pobyt psa w klinice a lekarz sam uzgodni warunki rozliczenia z właścicielem kliniki. Początkowo sugerował że zapłacę tylko za leki a zabieg on wykona gratis, albo tylko zapłacę za sam pobyt a reszta będzie na koszt firmy. Poprosiłem o ponowne wykonanie zabiegu po odpowiednim przygotowaniu psa do tych czynności a sam przeprowadziłem rozeznanie wśród kolegów myśliwych z zawodu lekarzy wet. oraz w kilku renomowanych klinikach i gabinetach w kraju. Z relacji tych wynikało, że rana nie wyjałowiona, nie sterylna nie powinna być zaszyta bez drenażu czy jakiegoś sączka. W moim przekonaniu był to ewidentny błąd lekarza, więc do kalectwa psa nie zamierzałem dopłacać. W niedługim czasie udało mi się skontaktować z właścicielem kliniki i wstępnie ustalić warunki dalszej współpracy. Właściciel przedstawił mi  metodę jaką chcą zastosować do drugiego zabiegu, oraz  złożył propozycję  pobytu pasa w hotelu na koszt kliniki. Wyraziłem zgodę i oczekiwałem na przebieg  leczenia. Psu wykonano blokadę stawu skokowego poprzez nawiercenie czterech otworów w kości nogi i założenie stalowych drutów odpowiednio połączonych na zewnątrz nogi. Zgodnie z ustaleniami pozostał w klinice pod troskliwą opieką lekarzy prawie  przez 3 miesiące. Ja odwiedzałem go z małżonką w klinice 2-3 razy tygodniowo, żeby nie poczuł się porzucony przez swojego Pana. Po tym okresie wrócił do domu, naszykowałem mu miejsce w mieszkaniu i sam wykonywałem zabiegi rehabilitacyjne zgodnie z wskazaniami lekarza. Wykonywałem 3 zabiegi dziennie po 1 godzinie każdy przez okres 1 miesiąca.  Noga miała zaniknięte mięśnie, noszona była w powietrzu. Po  ok. 2 miesiącach  została zdjęta blokada stawu a ja jeszcze przez 2 tygodnie wykonywałem masarze nogi. Widziałem jak mięsień z dnia na dzień stawał się większy i twardszy.  Po około 1.5 m-ca pies zaczął obciążać nogę i lekko się podpierać. Poruszał się już na 4 nogach ale chód był jakiś inny jak przed zdarzeniem. Ścięgno przy każdej rekonstrukcji oczyszczano i odświeżano przez co było skracane o kilka milimetrów. To wszystko sprawiło że pies lekko zamiatał lewą nogą podczas ruchu. Na chwilę obecną nie widać zbytnio różnicy przy poruszaniu się ale BOSS nie jest jeszcze zabierany do łowiska w obawie przed możliwością zerwania  Achillesa.  Podczas konfrontacji  na zagrodzie z dzikami (oczywiście był na smyczy) wykazał ogromną zajadłość i  doprowadził do częściowego nadwyrężenia nogi przez co kilka dni zaczął nosić ją w powietrzu napędzając mi tym samym obaw czy ścięgno nie puściło. Po około dwóch tygodniach nogę zaczął obciążać i chodzić bez urazu. Mimo to na razie daleki jestem od zabierania go w łowisko, tak jak powiedział właściciel Kliniki, łączenie ścięgna musi się dobrze zrosnąć a to wymaga czasu.  Dla mnie to jest wielki sukces i ogromna ulga, kamień spadł mi z serca, że pies może chodzić, biegać w ogrodzeniu i nie jest kaleką.  Za to jestem bardzo wdzięczny całemu personelowi  Lubelskiego Centrum Małych Zwierząt na ulicy Stewczyka, bardzo sympatyczna i miła obsługa a szczególnie właścicielowi kliniki profesorowi Ryszardowi Iwanickiemu, który z całym profesjonalizmem jaki zdobył podczas pobytu w USA i z ogromną życzliwością użył najnowocześniejszych metod w leczeniu BOSSA i osobiście konsultował się i zajmował pacjentem. W kwestii finansowej dodatkowe opłaty zostały anulowane a pobyt psa w szpitalu właściciel kliniki uznał jako na koszt firmy. Z całą powagą mogę polecić tą klinikę, bardzo duży komfort, szybka i fachowa obsługa, profesjonalny sprzęt, stosowanie najnowocześniejszych i skutecznych metod leczenia, oraz możliwość negocjowania indywidualnych warunków finansowych.
 Rany w wyniku ciosów  zadanych psom przez odyńce.
Założony szew na ranie od dzika.

Głębokie rany zadane Bonusowi przez odyńca.
Rino też miał zszywany bok przez lekarza wet.
BOSS przed  kontuzją nogi.
To też jest BOSS.
BOSS patroluje uprawy i wzmacnia kondycję.

BOSS doznał kontuzji ścięgna Achillesa, jest po pierwszym zabiegu rekonstrukcji ścięgna, groziło mu trwale kalectwo tylnej kończyny.
Noga z założonymi szwami od wewnętrznej strony  i opatrunkiem z gipsu.
 Po dziesięciu dniach wkradła się martwica i ścięgno się rozpadło. Miał wykonany II zabieg poprzez wiercenie 4 otworów w kości i założenie blokady z drutów stalowych, blokujących staw skokowy na 8 tygodni. później trwała rehabilitacja 30 dni.


Rok 2015;  BOSS  po 2 -letniej przerwie powrócił do polowania i nadal nie odpuszcza dzikom, niestety na polowaniu indywidualnym w trzcinach oberwał po zadzie od odyńca, na szczęście niezbyt groźnie.  Ledwie rany się wygoiły, BOSS zabrany na zbiorówkę w moim kole w grudniu 2015 r. ponownie zalicza dzwona w gęstych trzcinach w lewą kończynę i pośladek ( dwa otwory). Tym razem tylko  mięśnie zostały zranione, pies nie dał poznać po sobie że oberwał i  polował do końca zbiorówki. W styczniu 2016 r. czyli za miesiąc od poprzedniego zdarzenia na polowaniu zbiorowym Boss ponownie zostaje zaatakowany przez dzika w miocie gdzie znajduje się 202 ha trzcin z łozami i dziki mają tam bezpieczne schronienie. Na szczęście była to tylko ocierka po jamie brzusznej i udzie. Słychać było łamanie krzaków po szarży odyńca jakby torpeda w nie uderzyła, widocznie Boss miał dużo szczęścia, że tak to się skończyło. Jego zaciętość i wielka pasja polowania przysłania mu ogrom niebezpieczeństw jakie czyhają na niego w kontakcie z dzikami.
BOSS po kontuzji tylnej nogi.
Minęło dwa lata od kontuzji ścięgna, BOS ponownie zaczął polować na dziki..

Nic praktycznie się nie zmieniło, BOSS szybko odnajduje dziki na polowaniach zbiorowych nie czekając na inne psy nadal wchodzi w bezpośredni kontakt z dzikami. 
W tym sezonie trzy razy oberwał od dzików, na szczęście nie tak groźnie jak przed dwoma laty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz